[0] 28.08.2018
Czasy są takie, że każdy chce napisać książkę, ale nikt nie chce książek czytać. Dlatego, od 1. września będziemy tu pisać książkę. Będziemy się starać pisać jakiś post opisujący życie Bunzla i hrabstwa codziennie, a jeśli nie codziennie, to przynajmniej kilka razy w tygodniu. Powinno nam to dać 300-365 wpisów z życia miasta w ciągu roku, co mamy nadzieję przełoży się na jakieś 120-150 stron w druku – bo mamy szczerą nadzieję tę książkę wydać w postaci drukowanej (sponsor jest). Zgodnie z duchem czasów – za zgodą komentatorów, dołożymy tam również najlepsze komentarze spod publikowanych wpisów – więc niech każdy czuje się zaproszony! Zastanawiamy się, jaki tytuł powinna mieć ta książka…
3 opowiastki z hrabstwa
1) Godziny szczytu Staroszkolna. Od strony Gałczyńskiego toczy się nauka jazdy. Skręca w kierunku centrum i zaraz za skrzyżowaniem, zaczyna trening parkowania w lewo. Od strony miasta jedzie jedno auto za drugim – a uwierzcie, z tyłu – za moim autem zrobił się korek na jakieś 8 pojazdów. Tak sobie staliśmy z półtorej minuty. Tak – wiem. Gdzieś się trzeba nauczyć jeździć. Ale parkować – można się uczyć na placu.
2) DK 94 w kierunku na Zgorzelec. Zakręt i „Bliska” przed Brzeźnikiem. W lewo na Mierzwin. Jadę 80 km/h (jest tam nawet ograniczenie do 70. Dla Golfiacza kombi to wyraźnie za mało. Wyprzedza na tym zakręcie, skrzyżowaniu i po białych pasach tam namalowanych. Następnie tuż za kolejnym skrzyżowaniem w lewo, na Zabłocie/Nowy Jork – wyprzedza następne auto. I… dojeżdżamy do Brzeźnika – i ten pajac, zaraz za tablicą, 200 metrów od radaru zwalnia… nie, nie do 50, ale kurwa do 35.
I tak się wleczemy, aż za kościół. Taki kozak.
3) Hit w przenośni i dosłownie. Opowieść ziomka, który to obserwował od strony Ceramiki. Rondo przy Kościuszki. Kolesina – no, a jakże – Golfiaczem. W kierunku Kruszyna. Postanawia być bardzo gwałtownie uprzejma i i daje hebla w deskę, przed jakimś Sebkiem, co popieprzał po chodniku na rowerze w podartych gaciach i z rozbitym pyskiem. Była bardzo czujna – bo Sebek był jakieś 5 metrów od przejścia. Wali jej po tym hamowaniu w tył Volvo, a w Volvo – dostawczak. Sebek zmywa się rowerem w kierunku północnym – nie mówiąc nikomu ani dzięki, ani spierdalać.
Za chwilę goni od strony miasta jakiś zdyszany typas.
Okazało się, że ten Sebek mu ukradł rower 🙂
SUPLEMENTACJA
Wraz z nadejściem astronomicznej wiosny, a także nadejściem informacji o tym, iż tutejszy profil zaszczyca 56% kobiet w wieku 18-24, postanowiłem dokonać remontu swojego ciała. Żeby wiecie, jak zaświeci słońce, móc np. ujawnić bez wstydu przedramiona, czy nogi poniżej kolan.
Krok po kroku, bez zbędnego przeciążania organizmu, zacząć postanowiłem od suplementacji i diety. Po dokonaniu starannej analizy internetowej w asyście dr Googla, postawiłem na zestaw witaminowo-mikroelementowy, mający w swej nazwie, a jakże, słowo „sport”. No i udałem się do apteki. W aptece pech na wejściu, bo mimo, że kolejka miała 3 ogony, to koniec końców, do wolnego okienka trafiało się z takiego punktu centralnego. I mi, oczywiście, trafiła się nie jakaś nobliwa magisterka ze sporym przebiegiem i lekkim wąsem, tylko – chyba najlepsza sztunia w historii bolesławieckiej farmacji, od czasów ustanowienia praw miejskich bazujących na Magdeburger Recht.
![](https://www.gliniany.ninja/wp-content/uploads/2020/06/technical_drawing_minifigure.png)
Trema i gorąco. Jakby poczułem, że w ciągu 2 sekund zacząłem wyglądać o 60% gorzej niż w marnej rzeczywistości. Wybity z rytmu poprosiłem osłonowo o krople do nosa, ibuprom (rezerwa kasy zaczynała topnieć) i w końcu…
-Taki preparat witaminowy jest, skandynawski – wyjąkałem, ma „sport” w nazwie.
-No jest – odrzekła najładniejsza lokalna farmaceutka i zmierzyła mnie wzrokiem przez szybkę.
-Ale… to jest dla ludzi co coś ćwiczą, trenują. Mam tu ten preparat w wersji normalnej, nie dla sportowców.
Zatkany zostałem. Milczenie. Zapadłem się dość głęboko w siebie i obserwowałem sytuację już tylko gdzieś zza dolnych zębów, przez lekko rozchylone usta.
-W zasadzie, to tylko witaminy, nie zaszkodzi panu – przekonała bardziej sama siebie, po czym zakończyła ten krótki festiwal politowania i odwróciła się by sięgnąć po paczkę z moim sportowym preparatem.
Wyszedłem. Preparat mam. Teraz pozostaje odzyskać równowagę psychiczną. Być może po niej wróci motywacja.
[DinX]
Niebezpieczna ciekawość
Jak byłem mały, poszliśmy z mamą do ciotki Edzi, która mieszkała przy Kilińskiego, z wujkiem Marianem, psem Amorem i starszym kuzynostwem, które już zasadniczo było w wieku korkowym.
Coś ja tam robiłem w ich pokoju, generalnie pętając się po mieszkaniu usłyszałem, że ciotka mówi do mamy, że „Marian to ma węża w kieszeni”.
W przedpokoju wisiała akurat marynarka wujkowa, więc – jak to dzieciak, zakradłem się, wspiąłem na paluszki i włożyłem rękę do bocznej kieszeni.
Wtem, strasznie mnie coś dziabnęło nad małym palcem. Z bólu i strachu się mało nie odbiłem od ściany przeciwległej. Aż krzyknąłem. Uciekłem do pokoju kuzynów.
Wpadła matka z ciotką. Co się stało?!
Ja oczywiście ani myślę się przyznać, ale… zacząłem sinieć i puchnąć.
Zawołały pogotowie.
Bym się przewinął, gdyby mi na Jeleniogórskiej nie podali surowicy.
[$tary]
Minister był
27 lipca miało w sali konferencyjnej BOK MCC miało miejsce spotkanie polityczne na b. wysokim szczeblu – zupełnie bez beki. Miasto odwiedził min. spraw zagranicznych – Grzegorz Schetyna. Udział brali szefowie Euroregionów Nysa (Piotr Roman) i Glacensis (Kłodzko), burmistrz Zgorzelca, szefowa Saksońskiej Agencji Oświatowej i parę innych osób. Omawiano wiele ciekawych tematów – m.in. to, że w ciągu dekady, w modernizację linii kolejowej na zachód wpompowano setki milionów – po czym za obecnego rządu, zniesiono (w ubiegłym roku) regionalne połączenia do Niemiec.
Teraz samorządowcy z sąsiadujących powiatów muszą jednoczyć siły, i angażować energię by przywrócić to co jeszcze kilkanaście miesięcy temu działało. Podobne historie dotyczą połączeń kolejowych z Czechami.
Serce rośnie jak się czyta takie informacje.
P.S. Mimo, że minister Schetyna jest z PO – na opublikowanych, na jednym z portali fotkach, w oczy rzuca się brak jakiegokolwiek pysiaczka związanego z PO-wskimi władzami naszego powiatu. Na powiatowych stronach WWW również brak wzmianki o odwiedzinach takiej szychy jak konstytucyjny minister. To, jak się zdaje, efekt udziału bolesławieckich działaczy PO w politycznym zamachu na Schetynę jesienią 2013, kiedy to w wyborach na dolnośląskiego przewodniczącego partii – nasi partyjni lokalesi stanęli murem za Protasiewiczem. Karta się odwróciła – podpity Protasiewicz skompromitował się na niemieckim lotnisku i został politycznie zmarginalizowany, zaś Schetyna został ministrem. No, cóż. Niefart w obstawianiu ruletki zdarza się.
[$tary]
Wstrząsająca afera „Leśnego Potoku”
Siedzieliśmy ostatnio z red. DinX’em, znużeni upałem, zanurzeni po szyje w basenie na Jeleniogórskiej. Mieliśmy zapalone, regulaminowo, po 4 diody -znaczy, jeden browar – jedna dioda.
-Czytałem ostatnio u Benka, że miała być betonowa niecka w tym basenie, a jest stalowa, wyrzekłem leniwym głosem.
-Co to zmienia dla nas na dłuższą, lub krótszą metę? – zapytał, jeszcze bardziej leniwie DinX, zaopatrzony w bardzo srebrne podróbki aviatorów Ray-Bana, przez które ogarniał zgrabne tyły lokalnych plażowiczek.
-Na krótszą nic, ale mogą cofnąć dofinansowanie z Unii, czy coś i miasto będzie musiało płacić – odpowiedziałem, zgodnie z uzyskanymi w lokalnych publikatorach informacjami.
-Omywa mnie ta informacja w kroczu chłodnym strumieniem „Leśnego Potoku” – odrzekł DinX i zmienił obiekt zainteresowania z brunety na blondynę.
Przestałem się odzywać do czasu odpalenia piątej diody.
Dzień sportu
W lipcu nachodzi mnie zawsze jakiś taki instynkt sportowy. Wyobrażam sobie, że gdy jest już tak ciepło, wszyscy wychodzą na plaże, baseny, panny i mężatki okazują swoje bezwzględne zgrabności – ja zacznę w końcu spędzać przed komputerami tylko 10, zamiast standardowych 16 godzin dziennie. Schudnę z 8 kilo, poczuję, że mam ciało, które może być atutem, a nie utrudnieniem w życiu. Być może pójdę gdzieś między ludzi i poznam dziewczynę.
Wybieram rower, bo uważam kolarstwo za piękny sport. Żaden inny nie jest tak potwornie trudny, wymagający i w żadnym innym nie ma takich ilości oszustów.
I za to właśnie kocham zmagania chudych mężczyzn. Już w pierwszej edycji Tour de France, w roku 1903 – zdyskwalifikowali za wały na trasie 60 zawodników na 110 startujących – a trzeba wiedzieć, że sędziów nie było wtedy zbyt wielu, a doping w postaci wina, piwa i calvadosa – dostępny był demokratycznie dla wszystkich.
![](https://www.gliniany.ninja/wp-content/uploads/2020/06/tour-de-france-1927.jpg)
Depresyjne bajeczki I – Marcela
Daleko, daleko, na kompletnym, godforsaken zadupiu końca ul. Gdańskiej, mieszkała ze swoją złą siostrą, Marcela. Czarnowłosa 17-latka. Była ona dobra i ładna, choć jej uroda nie była oczywista. Dziewczyna przyhołubiła kulawego kota i trzymała w słoiku po ogórkach bojownika Hektora, którego znalazła porzuconego przez właściciela w kałuży, koło Imperium. Nie miała chłopaka, bo mimo kształtnych bioder nie robiła szału biustem. Siostra jej, Kamila – co innego. Dlatego, co wieczór, musiała męczyć się odgłosami z sąsiedniego pokoju. Bolało. Bo przecież ona też pragnęła, a się jej nie układało w związkach.
Które nie były częste. A Kama, co piątek, wbijała na kwadrat to z innym Sebą.
Nie było nigdy problemu z weekendowym tripem na kurczaki do Szczytnicy.
Bo buma w dizelku, albo w gazie, zawsze była na dostępie.
Na każdy klik na smartfonie.
I dlatego Marcela postanowiła się wyprowadzić. Na stacji benzynowej, gdzie pracowała na kasie i wkładała ciepłe parówki do hotdogów, poznała starszego od siebie, o 7 lat, Patryka, który wrócił z wysp, gdzie robił na skaffoldzie. Umówili się w Envy, a potem pili breezery pod wiatą na wózki koło Carrefour’a. Potem ją całował delikatnie w szyję koło ucha. Ciarki ją przeszły. Potem poszedł się wysikać.
I w 3 dupy zniknął i nigdy nie wrócił, a telefonu nie odbiera.
Depresyjne bajeczki II – Nerd Alan
Alan był dobrym i spokojnym chłopcem. 17 lat. Niczym się nie wyróżniał. Nie przepadał za towarzystwem. Nerd, ścisłowiec. Raczej zakompleksiony. Daleko mu było do wyglądu Biebera. Trochę zwichnięty przez nadopiekuńczą mamę, Jolantę. Trochę niedoformowany przez starego. Który od 15 lat robił w Reichu, bo trzeba było spłacić dom na Kwiatowym i w ogóle dokładać do bieżączki. Dlatego nie było mu łatwo odnajdować się w środowisku rówieśników. Którzy pakowali na siłce, ściemniali farmazonem femki, spełniali się grając na gitarach, bębnach, klawiszach, czy nawet jak już zupełnie talent nie dopisał – miksując w didżejce.
Alan nie. Nawet nie wyrabiał na adapterach. W zasadzie tylko grał online. Tu był jak Bóg. Kochał symulacje samochodowe. Wyścigi. W NFS’a ciął jak chciał. Nabijał outlawy, fugitivy, burnouty z bezczelną i wyzywającą wręcz swobodą kciuka na padzie. Wbijał levele lewą ręką, prawą wyszukując w tym czasie, w salaterce dostarczonej przez matkę, żelki o pożądanym kształcie i kolorze. Przygotowywał się do startu w eliminacjach światowych Extreme Masters, by zgarnąć nawet ćwierć miliona baksów.
I wszystko było pięknie, do momentu, gdy… wszystko pieprznęło.
Tao powiatowe
Tao powiatowe. Coś jak yin i yang w starej, chińskiej, metafizyce. Wszystko ma swoje przeciwieństwo, jednak nigdy całkowite, a jedynie względne. Żadna rzecz nie jest nigdy w pełni Kwaśniewska ani całkowicie Romanowa. Każde z nich zawiera w sobie pierwiastek swojego przeciwieństwa. Ikona oddaje względność sił przyciągania powiatu do miasta i miasta do powiatu (chodniki), które osiągnęły kulminację pod postacią płotu. Siły te są od siebie zależne. Jedno nie może istnieć bez drugiego, tak jak dzień nie może istnieć bez nocy, światło bez ciemności, czy śmierć bez życia. Każde może jednak funkcjonować elegancko mając w dupie obywateli.
![](https://www.gliniany.ninja/wp-content/uploads/2020/06/tao_pow-1024x768.jpg)