Usiłowałem sobie to wszystko wyobrazić. I wtedy te trzy tony przytłoczyły mi mózg – można by rzec skałą tej wagi, bo gdy chmura trzech ton amoniaku ogarnie weselników, to wesele stanie się paradą nieboszczyków. Machinalnie przeniosłem wzrok ku nim i ze zdumieniem zobaczyliśmy weselników w wielkiej liczbie, tłoczących się w gęstym długim szpalerze nad basenowym przystrzyżonym żywopłotem, gapiących się na tańce nagusów pod natryskami.
Zajechali już wszyscy najważniejsi, bo nad tłumem rozentuzjazmowanych gapiów na nad basenowej skarpie dominowała biel panny młodej, czerń pana młodego w wielobarwnej gromadzie druhen i drużbów.
Najwidoczniej weselnicy uznali, że jest to część weselnego repertuaru rozrywkowego, bo orkiestra ledwie skończyła Marsz weselny F. Mendelssohna z niezawodnym instynktem weselnych grajków, zagrała utwór Bee Gees, wciąż będący hitem – Stayin’ Alive, rytmem zestrojonym z niezwykłym tańcem nagusów.
– Nadzwyczajny i bezpretensjonalny urok scenerii, tańca i hitu Bee Gees’ów podziałał piorunująco na temperamenty gości już wstawionych, jak i jeszcze trzeźwych – bez różnicy: także zaczęli tańczyć, a najbardziej zuchwali stopniowo pozbywali się krępujących akcesoriów ubioru, krawatów, fularów… najbardziej radykalną okazała się jakaś Suzana, gdyż pozbywszy się stroju, tak jak ją Pan Bóg stworzył dołączyła do pląsających pod prysznicami.
Orkiestrę uzupełnili soliści: dziewczyna i chłopak – i po chwili nad tłumem, coraz bardziej weselących się ludzi zaczął rozbrzmiewać cudowny utwór Oliviii Newton-John + Johna Travolty – You’re the One That I Want. A ponieważ kresowi i bałkańscy reemigranci, to zwykle urodzeni śpiewacy – brzmiało to nieco inaczej, ale imponująco. Wesele zaledwie się rozpoczynało, a już wszystko w około emanowało iście wulkaniczną gorączką.
Coraz liczniejsza gromada obojga płci pozbawiona ubiorów, w jakimś szalonym transie tanecznym wirowała pod prysznicami, i w poszerzającej się z każdą chwilą przestrzeni poza nimi. Orkiestrze i solistom udało się wzbudzić w publice rezonans i kolejny utwór Proud Mary dolał już tylko oliwy do ognia!
Ja i brygadzista martwiliśmy się, że zawirowania pogodowe mogą spłatać figla rozbawionym ludziom – niespodziewanie odmiana meteo może zepchnąć ich na krawędź utraty zdrowia, czy życia.
– Mieliśmy w głowach chaos, drastycznie różny od powszechnej i wzmagającej się stadnej wesołości. Co gorsze – wigor podsycany gęsto toastami narastał niestety i w naszych pracownikach. Dwaj porażeni amoniakiem, odzyskali wzrok, tworzyli wraz z Suzaną taneczne trio zagrzewane aplauzem widzów do wymyślnych popisów.
Suzana, nie tak młoda, jak Lolita[1], bo około 19-letnia, zwiewna, jak łan polnych kwiatków, uczestnicząca wcześniej w przygotowaniu weselnego przyjęcia pary młodej, czy była w drinkowym podnieceniu, może przegrała konkurencję o status panny młodej, a może manifestowała późny pohippisowski bunt przeciw autorytetom. – Może takie, a może zgoła inne motywy sprawiły, że postanowiła połączyć żar młodości z chłodem natrysków? Pozostanie to wieczną tajemnicą, jak uśmiech Giocondy!
Nieliczne przejawy dezaprobaty dla nagusów łączyło to, że panie nie miały nic przeciw nagości panów i odwrotnie. Mnie podobali się wszyscy, biorący udział w tej twórczej ekspresji – rozluźniały myślenie o amoniakalnej katastrofie. Marian miał gorzej – wlepiał wzrok w Suzanę i zapomniał o Wilimie. – Gdy usłyszał z głośników dedykację dla Suzany „What a Diff’rence a Day Makes”[2] zastąpił w swym porzekadle Wilima – Suzaną i mamrotał to w transie.
[1] Powieść Vladimira Nabokowa.
[2] Przebój z 1934 r. śpiewany powszechnie przez tuzy jazz’u.