Spawacz był skorumpowany piwem, które dostarczał mu znajomy spośród gości. – Jego zawodowe zrównoważenie objawiało się tym, że przy zrozumieniu sytuacji nie zawahał się w trzymaniu „języka na kłódkę”, gadał znajomemu o gołębiach, które były im Górnoślązakom bliższe niż cokolwiek.
Staliśmy powyżej basenów w miejscu dobrego widoku, tyłem do amoniakalnej chmury, gdy właśnie wymaszerował ku nam przystojny blondyn, ajent restauracji „Nimfa”. – Powinien to zrobić o wiele wcześniej, przygnębienie rozmiarami katastrofy sączyło w nas przekonanie, że wie o niej cały świat, a kierownik „Nimfy” nie miałby wiedzieć?!
Ruszyliśmy mu naprzeciw chcąc uniemożliwić mu wejście w smród chmury, jak rangersi w westernie „z dłońmi nad rewolwerami”. Uśmiech na twarzy zbliżającego się mówił nam, że choć gapi się na chmurę, to jej nie widzi. – To my musimy mu wypalić prawdą w twarz – nie ma alternatywy. Pocisk tej informacji, przy rozkręcającej się imprezie może być powalający.
Wymiana zażyłych uprzejmości nie przeszkodziła mu dostrzec, że mamy niewyraźnie miny. Marian patrzył na czubek buta, którym drążył dołek w trawie, potem przeciągnął dłonią po swym uchu i powiedział – chodźmy. Ruszył w kierunku chmury, no i poczuliśmy ten ostry zapach – zatrzyma nas w jednym szeregu, musieliśmy się wycofać na wstrzymanych oddechach. – Zenek „Nimfa”[1] spanikował: parskał i kaszlał, wyrwaną z marynarki chustką ocierał łzawiące oczy. Powróciliśmy dokładnie w miejsce wyznaczone dołkiem Mariana.
Gdy spojrzał na mnie, powiedziałem twardo: To jest amoniak – gaz, który zabija po kilku oddechach przy tym stężeniu – wyciekły trzy tony[2] dodałem. Jakby nie usłyszał, podziwiał chmurę w skupieniu, jakby oglądał katedrę gotycką. Powiedziałem: musimy zawiadomić służby.
Oderwał wzrok od chmury i silił się, aby powiedzieć naraz wszystko, co mu mózg wprawiało w stan nadciśnienia, a zawór bezpieczeństwa w główce zablokował się… Wreszcie wyszeptał: jakie służby? – No straż pożarną, kanalizację i wodociągi, gazowców, energetyków, telefony, milicję, pogotowie ratunkowe, etc. Trzeba ewakuować wszystko, co żywe w promieniu trzech kilometrów: odpowiedziałem, jakby do siebie samego, zniżając głos do szeptu. Patrzył gdzieś w bok i przebierał nogami, a potem bez słowa odwrócił się i pobiegł do „Nimfy”.
I co teraz? Pytał Marian bez adresu, bo nie wiedziałem, czy pyta mnie, czy siebie. Teraz – odpowiedziałem – bo musiałem: „Idź do biura i odbierz, bo telefon dzwoni”. To ja, jako kierownik powinienem odebrać telefon, ale w tak skomplikowanej sytuacji Marian był idealnym „buforem” – zastępując mnie, tworzył dla nas wiele możliwości adaptowania się do okoliczności.
Gdy powrócił: Grajek! – Rzucił głosem krańcowego znudzenia. – Jak to, co dyrektor Miejskiego Ośrodka Sportu i Rekreacji mógł obwieścić Marianowi, aby wtrącić go w apatię graniczącą z depresją? Co chciał – powtórzył, ano przyjedzie księgowa Paszko? … Paszko…, no jakoś tam, aby na podstawie inwentaryzacji zdawczo-odbiorczej przyjął pan odpowiedzialność za składniki majątkowe powierzonych panu obiektów. – Właściwie, to – to miała zaraz jechać tu, ale powiedziałem Grajkowi, że dmuchamy ekrany, bo przyjechał spawacz z „Konrada”. A o wycieku nie wspomniał pan? – Nic z tych rzeczy! – Gdy zgłosimy, wyciek służbom, to i tak Grajek może stracić stołek!
[1] Nie pamiętam po latach imienia i nazwiska ajenta restauracji „Nimfa”.
[2] Naprawdę wyciekło 10 razy mniej – około 300 kg na skutek uszkodzenia zaworu odcinającego na jednym z kolektorów.